poniedziałek, 22 grudnia 2014

Rozdział Drugi

Ten rozdział dedykuję Pijawce, z okazji siedemnastych urodzin!
Rozdział II
"Róże"
Dwa lata wcześniej…
            - *When you cried I'd wipe away all of your tears…! – donośny szum zagłuszał mój głos, okej, w domniemaniu, okej, wierzyłam, wróć, chciałam wierzyć w to, że opadanie gorącej wody prosto w brodzik stłumi brutalne kaleczenie najpiękniejszej piosenki tego stulecia. Co podkusiło mnie do śpiewania, skowyczenia? Zwał, jak zwał, ale nawet głuchy po przeczytaniu tekstu My Immortal jest wstanie wyobrazić sobie tę melodię i zacząć interpretować ów dzieło sztuki, bo inaczej My Immortal nie ochrzczę, na sto kolejnych sposobów. Są po prostu piosenki, które raz usłyszane, przeczytane doprowadzają słuchaczy, czytających, do wzruszenia. Są też artyści, potrafiący operować swoim głosem tak nieziemsko, że nawet najgorszy chłam zabrzmi jak My Immortal. Owszem, dla kogoś My Immortal może być chłamem, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Piosenka robi kolosalne wrażenie, doprowadzając, przynajmniej mnie, do kontemplacyjnego stanu. Za każdym razem gdy ją włączam, a jest pierwsza na liście ulubionych, zaczynam zastanawiać się czy tak naprawdę warto się zakochać. Czy warto zaczynać cokolwiek, ponieważ hej, jak to mawiają – i tak wszystko do piachu. Kiedy się za coś zabierasz musisz liczyć się z faktem, że nic nie trwa wiecznie. Lata mijają, ludzie się zmieniają, a wszystko gdzieś tam ma swoją metę. Nawet życie. Życie nie jest długie, dlatego uważam, że należy z niego korzystać i wyciskać ostatnie poty, aby móc umrzeć spełnionym, jednak najzwyczajniej w świecie nie idzie się spełniać, robiąc cokolwiek wbrew sobie. Aby specjalizować się w czymś, należy czuć to każdą drobinką swojego ciała, jak i duszy, a ja? Ja po prostu nie czułam siebie…  Nie, nie mam na myśli tekstu „Jestem do bani, chcę umrzeć, śmieeeerci!”, w żadnym wypadku. Ja po prostu nie potrafiłabym być jedną osobą przez całe powiedzmy dziewięćdziesiąt parę lat, zaplanowane dla mnie gdzieś na górze. Nie i już! Pamiętam, że w dzieciństwie zmieniałam charakterki, jak rękawiczki, raz nawet wcieliłam się w seryjnego mordercę, przez co Pani Thomas o mało nie wezwała policji. Drogie dzieci, zapamiętajcie, że popylanie z nożem za psami starszych pań nie kończy się dobrze… Do czego zmierzam? Cha, jak wszyscy – do końca, chcę tylko powiedzieć: jeśli zobligowałeś się do powiedzenia sobie, „ej, nie spieprzyłem!” musisz robić to co kochasz, a ja – Crystal Whitemore – kocham grać.
            Myślę, że pokrótce skwitowałam magię My Immortal. Ta piosenka, opowiadająca, powierzchownie mówiąc, o wciąż trwającej miłości, do kogoś, kto ładnie rzecz ujmując, udał się już na wieczny spoczynek, potrafi wyciągnąć z człowieka najskrytsze myśli. Począwszy od kochania, skończywszy na marzeniach. Nie zawsze jednak…
            Wtedy My Immortal było pierwszym, co wpadło mi do głowy, dlatego właśnie pozwoliłam sobie na wyśpiewanie od początku do końca, słowo w słowo, dając się ponieść fałszom, tej właśnie piosenki. Myślałam, że jestem sama. Rodzice pojechali z Electrą – moją młodszą o niepełne sześć lat siostrą – na dni otwarte do szkoły baletowej w Londynie, którą młoda wybrała już potrafiąc mówić tylko i wyłącznie mama, tata, kupa, chociaż myślę, że to właśnie rodzicielka popchnęła ją ku tańcowi. Ale miała talent, miała też środki, więc czemu by nie złapać okazji? Później spędzili noc u babci na miejscu, więc mnie przenocowała mama Zayna, bo zdaniem Olivii Whitemore szesnastoletnia Crystal sama w domu może spowodować wybuch. Patricia natomiast wybyła na zakupy z dziewczynami. Sam Malik zabrał kolegów z zespołu na małą wycieczkę „krajoznawczą” po Bradford, więc stwierdziłam, że przed osobistym poznaniem szanownego One Direction, wypadałoby wziąć prysznic. Chłopcy bowiem zjawili się w mieście późno w nocy, kiedy słodko spałam, a wcześniej zawsze jakoś przepadały nam spotkania. Raz kiedy wpadli, to ja byłam w Londynie u dziadków, później leżałam w łóżku z Wysypką Bostońską i cholernie zaostrzoną kwarantanną, a w ostateczności poznałam tylko Nialla, z którym minęliśmy się w drzwiach. Tak, na żywo jest przystojniejszy, dlatego uznałam, że wypadałoby chociaż sprawiać wrażenie ogarniętej. Ale artystyczne dusze tak mają… Wtedy jeszcze nie dbałam o siebie tak, jak teraz. Kiedy miałam szesnaście… Jakkolwiek to brzmi, bo działo się to AŻ dwa lata temu, ach, byłam zupełnie inną osobą. Miałam jaśniejsze włosy, byłam odrobinę bardziej zaokrąglona, przeważnie nieumalowana, a tamtego dnia wyskoczył mi okropny pryszcz na skroni, dlatego pozbywając się niechcianego „najlepszego przyjaciela nastolatki”, pozostawiłam poduszony, czerwony ślad. Jednak hej, miałam calusieńką godzinę. Zdążyłabym doprowadzić się do perfekcji. Proszę, zwróćmy uwagę na tryb przypuszczający…
            - Matko, wpuść mnie, zaraz się zleję! – zdawało mi się? Przecież wszyscy wybyli… Dla pewności przestałam śpiewać i wychyliłam głowę spod prysznica. Nic. Nikogo nie zobaczyłam ani za przyciemnianą szybką, ani w środku. Dodatkowo żaden głos… Wzruszyłam tylko ramionami i wróciłam do poprzedniego zajęcia, mianowicie namydlania całego ciała. Ach, uwielbiałam siedzieć pod prysznicem, uwielbiałam ładnie pachnieć, dlatego byłam dumną posiadaczką pierdyliona perfum. Tak samo jak zdecydowanie zbyt często myłam ręce i zęby, dla paradoksu, żeby nie było, że ze mnie pedantka, nie pogardziłam bałaganem w pokoju, przede wszystkim w szafie, a nawet brudną koszulką, ale tylko wtedy, kiedy wiedziałam, że nikt prócz rodziny i Zayna mnie w niej nie zobaczy…
            Mhm, a on, Boże, on widział mnie nago! Aż się wzdrygnęłam, ponieważ mój słuch nie mylił. Usłyszałam tylko przekręcenie się zamka w drzwiach oraz kroki. To wystarczyło, abym wyłączyła wodę i przetarła choćby lekko, rozsuwaną szybę dzielącą prysznic od reszty łazienki. Zamarłam na chwilę, chłopak też zamarł. Stał przez moment jak wryty. Jego ciemnobrązowe loki opadały na czoło, a zielone oczy zabłysnęły iskierką wstydu. Na bladych polikach pojawiły się czerwone, nie, to nie była czerwień, to była purpura, rumieńce. Wydawał się zmieszany i był gotowy wyjść, ale natychmiast przypomniał sobie o uporczywych potrzebach fizjologicznych.
            Nasza magiczna chwila skończyła się tak szybko, jak się zaczęła. Wiecie co mam na myśli. Ludzie widzą się po raz pierwszy, wymieniają spojrzenia, a wszystko nagle zaczyna dziać się w spowolnionym tempie. Nie znając się, mają ochotę rzucić się sobie w ramiona… Poczułam prawie to samo, ponieważ poczułam potrzebę naskoczenia Loczka i zamordowania gościa gołymi rękoma. To trzeba mieć tupet. Świetnie zaczęta znajomość. Po prostu pięknie.
            - Co ty… Boże, wynocha, przecież wiedziałeś, że ktoś tu jest! – momentalnie zasłoniłam się rękami, krzyczałam.
            - No tak, tak, ale – Harry, bo rzecz jasna znałam go z prasy, przeskakiwał z nogi na nogę.
            - Ale co?!  -  nie potrafiłam przestać się gorączkować. Byłam wściekła. Cha, wściekła to mało powiedziane. Zamierzałam udusić tego zboczeńca, jednak Loczek zdawał się być skupiony na czymś zupełnie innym – na przepełnionym pęcherzu.
            - Obróć się, zasłoń, cokolwiek – jęknął, rozpinając rozporek. O matko…
            - Harry, kur… - nie miałam wyjścia, stanęłam twarzą do mokrych kafelek i zamknęłam oczy. Nigdy w życiu nie byłam tak onieśmielona i zła za razem. Nawet wtedy, kiedy choroba lokomocyjna dała się we znaki podczas wycieczki szkolnej, do cholery jasnej! Kiedy brzydko mówiąc raczył się już odlać, jakby nigdy nic wyszedł z łazienki.
            Tylko spokojnie, Crys… Jesteś oazą spokoju, kwiatem lotosu, wdech, wyde… Nie!
            Nie wytrzymałam i czerwona z wściekłości oraz wstydu, owinęłam się ręcznikiem. Już nawet nie zwróciłam uwagi na to, że zostawiam za sobą mokre ciapki. Harry Kutafon Styles zapłaci za swoje – pomyślałam, a potem doszłam do wniosku, że i tak nie miałam w jaki sposób go ukarać. Pieprzyć to, będę wrzeszczeć – we mnie toczyła się zacięta walka dwóch stron – wybuchowej ze stosowną. Ale kto tu zachował się niestosownie?! Wielka gwiazdka, ZABIJĘ.
            Dopiero po chwili, poczułam, że tracę panowanie nad mokrymi stopami. Poślizgnęłam się i prawie naga wleciałabym w kredens z porcelanową zastawą pra pra babki Zayna, gdyby… Zamknęłam nawet oczy, o mały włos nie puściłam ręcznika, pisnęłam… Wtem zamiast zgrzytu tłuczonego szkła, usłyszałam stłumiony śmiech, poczułam czyjeś dłonie na swojej talii i dokładny zapach męskich perfum. Armani. Boże, te perfumy pachniały tak nieziemsko…
*~*
            Patrzyłam prosto w twarz zamaskowanego mężczyzny, nie mogąc zrozumieć, co się działo. Dlaczego tak stał? Dlaczego nie atakował?! Z pewnością miał powód, coby przeprowadzić ów „pogoń”, tylko jaki? Kiedy wyciągnął dłoń w moim kierunku, zmarszczyłam brwi. Czego chciał? Postraszyć przypadkowo napotkaną dziunię? Z nieufności do ludzi wyglądających na Asasina, podniosłam się o własnych siłach, ale on wciąż nie dawał za wygraną. Zrobił krok w moim kierunku, na co automatycznie się cofnęłam.
            - Kim jesteś? – zapytałam, unosząc jedną brew, jednak on położył palec na ustach, pokazując gestem ręki, że ściany mają uszy – okeej – przeciągnęłam. Raz, dwa, trzy, UCIEKAJ! Nie uciekłam, ciekawość? Być może, lecz po chwili zrozumiałam. Podciągnąwszy nosem, aż uchyliłam oczy. Armani. Rozpoznałabym je wszędzie, a tylko jedna osoba, która znałam pachniała w ten sposób.
            - Styles? – zapytałam, zdejmując chłopakowi czapkę. Zwątpiłam, ale kiedy pozbyłam się także okularów z jego nosa, rozpoznałam Harry’ego bez problemu. Chwila. Dajcie mi moment. Harry’ego?! Co Harry Styles robił w Bradford, podczas gdy Zayn, nazwany przez fanki BRADFORD bad boy’em, był zbyt zajęty, aby wysilić się i napisać chociaż esemesa?! I z czyjej racji Styles mnie „ścigał”? Nic się już nie kleiło.
            Harry skinął, odbierając swój kamuflaż. Wyciągnąwszy telefon, nabazgrał coś w notatkach i podał mi Iphone’a. Cóż, było go na niego stać, kto zazdrościł, ten zazdrościł, ale koniec końców nazywał się Harry Styles, nie był zwykłym dzieciakiem znikąd. Jeśli dwudziestoletniego faceta mogłam nazwać chłopakiem… Ale miał chłopięcą urodę, dlatego… Z resztą, jak to się mówi,  kto bogatemu zabroni?
„Wpadliśmy na Halloween, wyciągnąłem najkrótszy patyczek, dlatego cię szukam. Na tt napisali, że jesteśmy w Bradford, maskuję się. Btw, na przyszłość, biegaj wolniej, zadyszka ;)”
            - Halloween? – przeniosłam na niego wzrok i znów zdjęłam okulary z nosa Loczka.
            - Whitemore, oddaj – wywróciwszy oczami, zabrał swoje, jak mniemam najdroższe w sklepie, okulary przeciwsłoneczne.
            - Styles, wytłumacz o co chodzi! – i niech mój donośny głos szlag trafi, ponieważ powiedziałam to zbyt głośno. Spojrzeliśmy po sobie, a następnie usłyszeliśmy nazwisko Harry’ego wypowiedziane po raz drugi - proszę, powiedz, że to echo – szepnęłam, a on przegryzł wargi.
            - Obawiam się, że nie – obrócił się w stronę płotu, przez który widać było jakiegoś faceta. Nie zwróciłam uwagi na to, jak wyglądał, bardziej skupiłam się na aparacie w jego dłoni – cholera – zaklął Harry i nie myśląc zbyt wiele, chwycił mnie za rękę. Zdezorientowana ja zaczęłam biec, a on był tuż za mną. Zczaiłam, miałam prowadzić, ponieważ chłopak nie znał Bradford zbyt dobrze. Koniec końców był tu może z cztery razy.
            - Dlaczego nas goni?! – zawołałam, nie puszczając Stylesoweego rękawa. Nie wiedziałam gdzie biec, ponieważ zaułek prowadził do centrum, gdzie ponad wszelką wątpliwość czekało więcej paparazzi.
            - No nie wiem, zastanów się! – sarknął i przyspieszył. Och, tak… Gdyby jeszcze wiedział gdzie te szczudła go prowadzą. Harry był ode mnie wyższy przynajmniej o głowę i szyję, dlatego także nogi miał dłuższe. Swoją drogą niezłe, ale to taki drobny szczegół.
            - Nie chce mi się kłócić, biegnij! – praktycznie ciągnął mnie za sobą!
            - Gdzie?!
            - Przed siebie! – ubrałam jego okulary, na wypadek gdyby fotograf zdążył cyknąć nam fotkę, chociaż wiedziałam, że to niewiele da. Kiedy spojrzałam przed siebie, próbowałam wyhamować, ale na obcasie stopowanie okazało się piekielnie trudne. Myślę, że wbiegłabym w mór gdyby bliskiego spotkania czoła z cegłami nie zniwelowała klatka piersiowa Harry’ego. Armani. Poczułam Armaniego, próbując złapać oddech.
*~*
            Uchyliwszy zaciśnięte powieki, zobaczyłam rozbawioną minę Loczka i momentalnie przypomniałam sobie dlaczego tak bardzo byłam zdenerwowana. Patrzył na mnie z perfidną kpiną, z jego mimiki wyczytałam wyłącznie tyle, że go rozbawiłam. Najwidoczniej nie odczuwał najmniejszej potrzeby przeproszenia mnie za wtargnięcie do łazienki. Przez jeszcze moment staliśmy tak twarzą w twarz, oboje milczeliśmy, a on głupkowato się uśmiechał.
            - My Immortal – odezwał się wreszcie, uśmiechając jeszcze szerzej. Nic nie powiedziałam, byłam w zbyt wielkim szoku. O mało nie stłukłam najcenniejszej zastawy Patricii przez czystą głupotę! Mama miała rację, nie można spuścić mnie z oka ani na moment. Crystal Niezdara Whitemore.
            - My Immortal – powtórzyłam, starając się przypomnieć sobie, jak oddychać – My Immortal – dodałam surowiej -  My Immortal! – w ostateczności wrzasnęłam, a mina Harry’ego zrzedła – Serio?! Doprawdy, serio?! Wtargnąłeś mi do kibla i jedyne co mówisz to tytuł piosenki, którą śpiewałam?! – poprawiłam ręcznik na biuście, wlepiając w rozmówcę mordercze spojrzenie.
            - No tak… Przepraszam, ale sama rozumiesz… - speszył się. Może wreszcie dotarło? Owszem, rozumiałam, ale gdyby z łaski swojej powtórzył, zapukał sama nie wiem, chociażby ten przysłowiowy sto pierwszy raz, zdążyłabym narzucić coś na siebie, a nawet łaskawie wyjść. Ominęłoby nas oboje wiele nieprzyjemności, ale niestety.
            - Uwierz, Styles, staram się – przeczesałam dłonią mokre kosmyki i dałabym mu kazanie prawie, że mszlane, gdyby do salonu nie wszedł jeszcze jeden chłopak, za nim dwoje następnych, a na samym końcu sam Zayn.
            - Haz, widzę że poznałeś już Crys – odezwał się ten ostatni, a Louis Tomlinson, tak, rozróżniałam ich wszystkich, wybuchnął gromkim śmiechem.
            - Spokojnie czika – rzucił, starając się nie udławić własną śliną – on należy do mnie – ten żart spowodował napad radości całej piątki i mój ogromny, czerwony niczym samo piekło, rumieniec. A niech was, One Szydercy Direction. A niech was!
*~*
            - Niech ten szajs przestanie dzwonić, noo! – krzyknął w biegu, kierując się w stronę mojego osiedla. Świetnie, po prostu cudownie! Niech zdradzi paparazzi gdzie mieszkam. Co się przejmujesz, Crystal, przecież i tak świat JESZCZE nie wie o twoim istnieniu. Do jasnej ciasnej, a jak się dowie?! Nie chciałam za dużo myśleć. Wolałam skupić pełną uwagę na nie straceniu płytkiego oddechu. Niesprawiedliwego wobec innych uczniów celującego z w-f’u ciąg dalszy…
            - Nie wyłączę go biegnąc! – zmierzaliśmy na osiedle od tłu, czyli przez tak zwane „bagna”. Dzieciaki ochrzciły tym tytułem błoto jeszcze za placem zabaw. Rosło tam kilka drzew, dlatego w naszym sprinterskim tempie, ciężko było w nie nie wpaść. Harry Cholerny Styles nie byłby sobą gdyby nie spieprzył, czytaj: nie wybrał drogi pod przysłowiową górkę.
            - Chociaż spróbuj, jest za nami?! – wiatr się wzmógł, och, takie tam złośliwości z góry, a nawet zaczęło kropić.
            - Nie obrócę się, deklu! – mimo wszystko, zrobiłam to – nie widzę go.
            - Świetnie, to teraz… - znów mnie zatrzymał i wdrapał się na biały płot.
            - Jezu, złaź stąd, Styles, k…! – zaczęłam panikować. Płot nie był wysoki, ale nie jego rozmiar doprowadził mnie do obaw, tylko fakt czyja posesja znajdowała się za nim.
            - Szybko, naprzeciw jest dom Zayna – przeskoczył przez ogrodzenie, wyciągnąwszy dłoń w moim kierunku.
            - Nie rozumiesz… - usłyszeliśmy szczekanie psa – Harry! – jęknęłam zrezygnowana i wyłamując palce, rozejrzałam się dookoła. Na „bagnach” coś się ruszyło, to mógł być ten facet, dlatego wziąwszy głęboki oddech, również przeszłam przez płot. Oczywiście z pomocą Harry’ego, na którego niefortunnie się przewróciłam. NIEZDARA! Chłopak stracił równowagę i łapiąc mnie w talii, coś popchnął. Runął na równo przystrzyżony trawnik, a ja zawisłam nad nim. Szczekanie robiło się coraz głośniejsze, gdy usłyszałam dobrze znany, chropowaty głos.
            - Kuźwa… - schowałam głowę w płaszczu Harry’ego, który najwyraźniej nie zrozumiał powagi sytuacji.
            - Kto tu je… - pani Thomas spojrzała na nas i idę o głowę, że o mało nie dostała zawału. Przeleciała wzrokiem po ogrodzie, a następnie zawołała swojego  psa – Jefferson, waruj! – zwierzak momentalnie przestał nas obwąchiwać, co Stylesa bawiło, mnie mroziło krew w żyłach – Na Marię Magdalenę i wszystkich świętych, mój ogród! – podnieśliśmy się z ziemi, po czym spuściłam głowę. Harry nie mógł odpędzić się od ukochanego jamnika pani Thomas, dlatego go pogłaskał.
            - Nie dotykaj Jeffersona, bo jeszcze zarazisz go pchłami, a ty Whitemore…Co za niewychowane dziewuszysko! – warknęła staruszka i pociągnęła psa za obrożę – zdewastowaliście moje róże, wiecie co to znaczy?! – nie chciałam nic mówić. Po wielu latach użerania się z Valerią Thomas wiedziałam, że jej nie przegadasz. Jednak miała trochę racji, w tych swoich obelgach i wrzaskach pod naszym adresem, okryte białą płachtą kwiaty z pewnością straciły szansę na odrośnięcie wiosną.
            - Przepraszam, odkupię te róże – złagodniałam, co najwidoczniej szczerze zaskoczyło Harry’ego.
            - Odkupię – zakpiła pani Thomas – czy ty wiesz ile serca – przepraszam, czego?! Okej, nieśmieszne i wredne – włożyłam w pielęgnacje tych kwiatów, zdajesz sobie z tego sprawę, kobieto?!
            - Ale proszę na nas nie krzyczeć, to był wypadek – zaciągnęłam Stylesa za rękaw, kiedy to powiedział. Wyglądał jakby miał jej zaraz wygarnąć, choć widział panią Thomas po raz pierwszy na oczy.
            - Aha, czyli mam wam odpuścić i może jeszcze pogłaskać po główkach?! – żyłka na czole kobiety zaczęła niebezpiecznie pulsować.
            - Nie, ale…
            - Styles, zamknij się! – weszłam mu wpół słowa, a on prychnął.
            - Doprawdy, oboje jesteście siebie warci… Chcę tu widzieć pięćset funtów, nie obchodzi mnie, jak je zdobędziesz, Whitemore, bo od Roberta, a tym bardziej Olivii pieniędzy nie wezmę – to były jej ostatnie słowa, po których nabuzowana przez złą passę wyszłam z ogrodu pani Thomas. Nawet nie raczyłam spojrzeć na Harry’ego. To była jego pieprzona wina, nie moja. Też się wkurzył. Oboje byliśmy na tyle zdenerwowani, żeby nie odezwać się do siebie ani słowem. Wyciągnęłam tylko telefon i wybrałam numer Charlotte.
            - Lottie – zaczęłam – wiem, że są w mieście, jeśli to chcesz mi powiedzieć, w takim razie jesteś szybsza niż woda w klozecie. Nie mam w ogóle nastroju, więc proszę, nie dzwoń więcej.

- No dobrze…- zamarłam. Zamiast głosu Charlotte, usłyszałam jego głos. Głos Zayna.
Witam Was pod rozdziałem numer dwa! Dziękuję za opinie pod jedynką i bardzo się cieszę, że polubiliście Crystal, ja też ją lubię, chociaż myślę, że zepsuje opinie na jej temat w następnych rozdziałach. Jest trochę, humorzasta, no ale... Mam nadzieję, że i ten rozdział przypadnie Wam do gustu, jak widzicie pojawia się postać Harry'ego, co myślicie więc o nim? :) 
Na zakończenie chciałabym polecić jeszcze świetny blog, który od początku do końca mnie urzekł, a jest to:
Zayn Malik i fantastyka to idealne połączenie!
Co by tu jeszcze... Ach tak, może zwiastun? Łapcie!
NA KONIEC MOGĘ ŻYCZYĆ WAM TYLKO WESOŁYCH ŚWIĄT!

Obserwatorzy

..

Chrome Pointer