czwartek, 1 stycznia 2015

Rozdział trzeci

"Miłość nie zawsze prowadzi do namiętności."
            Dochodziła godzina dwudziesta druga, a ja wciąż tułałam się po Bradford bez wyraźnego celu. Zaczęło padać, ludzie poznikali z chodników. Nieczęstym zjawiskiem okazały się nawet auta, przejeżdżające raz po raz przez zmokłą jezdnię. Lubiłam deszcz, lubiłam kiedy padało, ponieważ człowiek czuł wtedy typowo jesienny klimat. Ta pora roku kojarzyła mi się tylko i wyłącznie z melancholią, przemijaniem… Ale czy nasza przyjaźń miała prawo przeminąć? Odejść w zapomnienie? Prawdę mówiąc nasza przyjaźń nie miała prawa zaistnieć, cudownym cudem między mną a Zaynem nie popsuło się w dniu jego wyprowadzki do Londynu na stałe, jednak w tamtym momencie poczułam, coś… Sama nie wiem jak to nazwać. Rozczarowanie? Może inaczej, dostałam w twarz z rzeczywistości. Owszem, liczyłam się z faktem, że będzie nam ciężko. Bo hej, ja tu, on tam… Tam czyli wszędzie, tu, czyli tam gdzie zwykle. Byłam zupełnie sama z ów problemem. Charlotte i Laurel uważały to za śmieszne. Często mówiły, że tęsknie za nas obu, mama stwierdziła, że albo się pobierzemy, albo o sobie zapomnimy, ten realizm!, tata miał to gdzieś, Electrze nawet nie powiedziałam, koleżanki ze szkoły i tak traktowały mnie lepiej niż powinny, bo kochałam w przyjacielski sposób ze wzajemną miłością „tego Zayna Malika, z tego One Direction!”. Cóż… Koniec końców nie znałam nikogo, kto choćby starał się zrozumieć mój problem. Och, Crystal, użalasz się, masz idealne życie! Dwoje rodziców, którzy cię kochają, rodzeństwo, wielki dom, pieniądze, jesteś ładna, masz jakiś talent, masz wymarzone życie, nie wymyślaj sobie problemów, skoro one nie istnieją! Okej, w porządku, rozumiałam to, że było na świecie jeszcze raz tylu ludzi, do ilu potrafiłam policzyć z większymi troskami, tylko… Tylko co dałoby płakanie nad ich losem? Byłam samolubna, jestem samolubna, bo na świecie nie ma ideałów, hello! Starałam się, ale dla mnie końcem świata okazała się rozłąka z ukochaną osobą i mimo wszystko poczułam się jak ostatnia idiotka, pokrzywdzona przez los. Kiedyś byliśmy nierozłączni, a teraz nie byliśmy nawet w połowie tym, kim byliśmy kiedyś. Oboje zmieniliśmy się diametralnie, ale nie potrafiłam przestać go kochać. Bo tak, kochałam Zayna, kochałam bardziej niż własne rodzeństwo, zależało mi na nim, nie na jego forsie, czy popularności. Tęskniłam nie za Zaynem Malikiem z One Direction, tylko za moim Zayniem, chłopcem z Bradford.
            Spokojnie, laska, chyba się nie rozbeczysz, co?
            Crysta…
            Crystal Veronico Whitemore, nie rycz!
            I znów się udało. Nie pozwoliłam, aby łzy spłynęły po i tak mokrych od deszczu polikach. Nie i już. Nie byłam płaczką, byłam silną, pewną siebie kobietą.
            Cholera!
            Nie chciałam tak dłużej, nie chciałam być z tym wszystkim sama…
            Poczułam wibracje telefonu w kieszeni beżowego płaszcza. Z westchnieniem wyciągnęłam więc komórkę i spojrzałam na wyświetlacz. Znów mama. Z pewnością napędziłam jej kupę strachu i jeszcze trochę, ale nie potrafiłam zareagować inaczej. Gdy tylko usłyszałam jego głos… Coś we mnie pękło. Nie chciałam widzieć Zayna na oczy! Jak długo starałam się dodzwonić, tak teraz po prostu pękłam, bo wiedziałam, że przez chwilę będzie pięknie, ale on wyjedzie, a ja znów zostanę sama. Z westchnieniem po raz kolejny rozłączyłam i spojrzałam na budynek przed którym stałam. Budynek… Zbyt mocno powiedziane. Zaledwie szkielet budynku, zarośnięty od zewnątrz i od wewnątrz. Uśmiechnęłam się pod nosem i ignorując fakt, że miałam na sobie ulubiony płaszczyk oraz parę skórzanych botków, wdrapałam się na parterowe „okno”. Obcasem rozkruszyłam pustaka, jednak nie za bardzo mnie to obeszło. Musiałam wejść do środka i się rozejrzeć. Niewiele się zmieniło, może na ściany doszło kila nowych napisów, a dzikie trawy osiągnęły wysokość na tyle zadziwiającą, że nawet kosiarka pani Thomas by nie podołała. Lecz nie o to chodziło. Chodziło o kuchnię, a raczej „pomieszczenie”, które kuchnią nazwaliśmy. Obudziło się we mnie tyle wspomnień! Podchodząc do „drzwi”, wypukałam w ścianie obok rytm piosenki „We will rock you”.
            - Wejść – szepnąwszy to jedno słowo przekroczyłam próg. Spostrzegłam ścianę pełną wyrytych w pustakach napisów i rysunków. Zaśmiałam się sama do siebie. Ile lat temu to było?!
*~*
- Wszyscy wiedzą, co mają robić?! –  chłopiec po raz kolejny rozczochrał swoje włosy i podwinął rękawy ulubionej bluzy.
- Tak jest! – grupka dzieci odpowiedziała chórkiem, a ja wraz z Lottie stanęłam obok szefa, na stercie pustaków poukładanych przez starszych chłopaków z podwórka. Starsi chłopacy z podwórka często nam pomagali, ale tylko wtedy, kiedy załatwialiśmy im „sprawy” u dorosłych. Nie wiedząc z jakiej przyczyny pozwalali nam na więcej, może z wiekiem człowiek głupieje, dlatego dorośli uważali starszych chłopaków za głupków? Ale wtedy dorośli byliby tym bardziej głupi… Nie wnikaliśmy, po prostu dobijaliśmy z nimi targu, kiedy było trzeba coś przenieść, albo dogadać się z panią Thomas. Oni o dziwo się jej nie bali i to starsi chłopacy nauczyli nas drwić ze starej jędzy. Ale to dopiero później, wtedy, kiedy przestaliśmy wierzyć w pogłoski, że pani Thomas zjada koty na śniadanie, a jej dzieci wcale nie uciekły do Ameryki, tylko trzyma je zamknięte w kanciapie na miotły. Ogółem to pani Thomas była uważana za czarownicę, dlatego miała tyle mioteł, jednak jako ludzie wykształceni, w wieku od siedmiu, do dziesięciu, a nawet jedenastu lat, byliśmy na tyle mądrzy, aby nie wierzyć już w czarownice, to jasne, że pani Thomas była wampirem! Przecież normalny człowiek nie żyje tyle lat, prawda?
- Operacja Księżna Laurel rozpoczęta! – krzyknął szef wszystkich szefów, bądź dla przyjaciół po prostu Zayn, rysując na policzkach dwie kreski błotem. Wszyscy musieliśmy je narysować. To oznaczało, że misja była w toku – Lottie, Excalibur* - Zayn wystawił obie dłonie i przyklęknął przed Charlotte. Dziewczynka podała mu nuż kuchenny, który ukradła mamie. Jednak nie spełniał się w kuchni. To była tylko przykrywka, tak naprawdę nóż był mieczem godnym samego króla Artura.
- Uważasz, że to dobry pomysł? – zmartwiłam się, kiedy Zayn podszedł do Naszej Ściany – na pewno chcesz wziąć za żonę księżną Laurel? – odrzuciłam pukle jasnych włosów na łopatki, a on spojrzał na mnie z szerokim, zawadiackim uśmiechem.
- Tylko tak uda nam się połączyć nasze klany – wyrył w pustaku wielką literę „Z” – ale to ty będziesz moją ukochaną na zawsze – tuż obok wyrył literę „C” i złożył pocałunek na moim poliku.
*~*
Uśmiechnąwszy się zupełnie szczerze, dotknęłam dłonią tych wyrytych liter, obmytych przez październikowy deszcz. Nie dałam rady, pozwoliłam łzom spłynąć, jednak wciąż uśmiechałam się przez nie. Nie wiedziałam – czy płaczę czy się śmieję. Żałowałam, że pozwoliłam mu odejść, wiem, wiem, to samolubne do zera, ale gdybym przypadkiem nie zapisała Zayna na dodatkowe zajęcia z muzyki, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Ja kontra miliony rozwrzeszczanych fanek. Jest konkurencja? Och, ponad wszelką wątpliwość te dziewczyny zadeptałyby mnie na śmierć. W pewnym momencie nawet się zarumieniłam, ponieważ poczułam cień wstydu. Jak mogłam w ogóle tak myśleć?! Przecież robił to, co kochał, nie mogłam powiedzieć, Zaynie, rzuć muzykę, zostań w domu i po prostu bądź. Zazdrościłam mu. Cholernie zazdrościłam Malikowi spełnionych marzeń.
- Halo? – odebrałam, a mój głos zadrżał. Zrobiłam to w amoku, nawet nie zwróciłam uwagi na dzwoniący telefon.
- Płaczesz? – wyobraziłam sobie minę mamy. Jej spięte mięśnie twarzy musiały momentalnie się rozluźnić, ponieważ gdy wypuściła powietrze przez usta – złagodniała.
- Nie… Znaczy się… - rzadko dawałam upust emocjom publicznie, dlatego zaskoczył ją fakt, że odezwałam się choćby słowem, będąc w takim, a nie innym stanie emocjonalnym.
- Crysta, powiedz co jest? Przyjechać po ciebie? – zmartwienie w jej głosie było wyczuwalne na kilometr, dlatego nie mogłam się nie uśmiechnąć.
- Nie… Serio, idę do domu, w porządku – podciągnęłam nosem, ponieważ poczułam, że się zapycha. Świetnie! Nienawidziłam kataru i tego, że powoli zaczęłam uzależniać się od leku na katar.
- Córuś, wiesz która jest godzina? – nie krzyczała, mówiła spokojnie, ale z lekką rezygnacją – proszę, daj mi odpocząć po twoim młodzieńczym buncie, w oczekiwaniu na młodzieńczy bunt Electry.
- Dobrze, mamusiu. Jakbyś chciała wiedzieć, szlajam się za Bagnami, nigdzie dalej – odetchnęłam. Może powinnam z nią porozmawiać? Może mama by coś zdziałała, albo chociaż mnie rozweseliła. Okres, Crys, to tylko ZNPM* – mówiłam do siebie w duchu.
- Mhm, chcesz pogadać? Jesteś jakaś taka rozmemłana – usłyszałam skrzypnięcie łóżka, a potem głośne chrapanie taty. Kładła się.
- Mam drobny kryzys…
- Kupiłam ci podpaski, nie zbudź nikogo jak będziesz wchodzić, dobrze? I zaklucz dom. Kocham cię – wyłączyła światło.
- Ja ciebie też – rozłączyłam się, westchnąwszy.
Droga powrotna zajęła mi piętnaście minut. Zmarzłam i przemokłam do suchej nitki, dlatego pierwszym co zrobiłam, było wstawienie wody na herbatę. Zostawiłam obłocone buty i kurtkę w przedsionku, a później udałam się do łazienki na parterze. Mieliśmy w domu dwie. Na dole i na górze. Jedną z prysznicem, drugą z wanną. W tej z prysznicem porzuciłam ubrania prócz bielizny i narzuciłam na siebie puchaty szlafrok taty. Umyłam ręce oraz twarz, a następnie zalałam zieloną herbatę wrzątkiem. Nie miałam ochoty na kolację po dwudziestej drugiej, dlatego kiedy w miarę się rozgrzałam, poczłapałam do łazienki na górze, gdzie puściłam sobie wodę do wanny i mleczkiem do demakijażu pozbyłam się pozostałości tuszu wraz z korektorem w akompaniamencie pomadki. Kiedy nie było to konieczne nie patrzyłam w lustro, nie myślałam zbyt wiele. Po prostu robiłam to co trzeba, marząc wyłącznie o śnie. Jutro przecież Halloween! Nie chciałam wyglądać jak typowe zombie. Chociaż… wszystko zrobiło się takie obojętne, choć pozwalało uciec na chwilę od monotonni. Nie szczególnie pałałam chęcią, do spędzenia tej nocy w samotności. Od jakiegoś tygodnia zasypiałam później, co działało wręcz „wyśmienicie” na samopoczucie, o wyglądzie już nie wspomnę. Koniec końców, dobrze, że nie spotkałam nikogo znajomego po drodze. Zaczęłyby się pytania, a ja tak bardzo nienawidziłam udawanej troski, zazdrosnych koleżanek. Och, proszę! W łaski Malika wdajcie się bez mojej pomocy! „Wpełzłam” na korytarz, czując rażący, zapach tytoniu. Ble, nienawidziłam papierosów. Ale chwila… U mnie w domu, a tym bardziej w moim pokoju, się nie paliło! Marszcząc czoło weszłam więc do sypialni… Cholera. Wtedy wszystko się rozjaśniło. Zatem… Cholera jasna!
Widząc męską sylwetkę, zwróconą ku oknu, wiedziałam z kim mam do czynienia. Byłam na niego zła… Nie. Byłam zła na siebie! Okej, umówmy się, że byłam zła na nas obojga, lecz poniekąd… Poczułam ulgę.
Podchodząc niepewnie, oparłam się łokciami o parapet i odebrałam niewypalone zawiniątko z ręki Zayna. Spojrzał na mnie pytająco. Wahałam się chwile, jednak ostatecznie zrzuciłam papierosa w dół, opadł na chodnik, wraz z ogromnymi kroplami deszczu. Wciąż milczeliśmy. Nasze relacje były… Jak by to trafnie ująć. Dziwne? Znaliśmy się od lat, a wbrew ludzkiej logiki, czasem zachowywaliśmy, jak zupełnie obce osoby. Nie musieliśmy zbyt wiele mówić, mogliśmy wspólnie milczeć, a to dawało więcej spełnienia, niż puste słowa
- Więc możesz wrzeszczeć… – zaczął, spoglądając na mnie z lekkim uśmiechem.
- Dlaczego miałabym wrzeszczeć, Zaynie? Hmmm… Nie odbierałeś, nie pisałeś… - zastanowiłam się wręcz teatralnie.
- Więc cię nie udobrucham? - zza ramienia wyciągnął różę. Oszalał. Od Kiedy Zayn Malik dawał mi róże w prezencie?! Od kiedy Zayn Malik dawał mi cokolwiek?! Mimo wszystko przyjęłam kwiatek, a moje usta dumnie tańczyły w górze.
- Mam zacząć się bać? – zmierzyłam wzrokiem jego, potem różę. Od tamtego, felernego dnia róże miały stać się znienawidzonymi przeze mnie kwiatami, jednak hej. Ta noc zapowiadała się… Ciekawie?
- Liczę na to, że cię udobrucham – wzruszył ramionami, ach ta szczerość…
- To się przeliczyłeś – uderzyłam główką róży w główkę Zayna – a tak serio?
- A tak serio, mam dla ciebie lisa – podał mi okropnie pomarańczowego lisa z ogromnymi, zielonymi ślepiami.
- Znowu? – nie mogłam się nie uśmiechnąć, po czym znów spojrzałam przez okno – połamałeś pergole?
- Tak jakoś wyszło… - oboje zachichotaliśmy. Wtedy ułożyłam oba prezenty na parapecie i bez dłuższych obrządków wtuliłam się w niego. Zaciągnęłam się zapachem perfum, David Beckham?, przeczesałam dłonią gęste, już zbyt długie włosy przyjaciela i czułam, iż mogę trwać w jego ramionach wiecznie. Ten przytulas wyraził więcej niż tysiąc esemesów, niż jeszcze raz tyle rozmów telefonicznych. No bo jak ma się emotikonka „przytul”, do prawdziwego dotyku… Ten jeden gest był przepełniony masą miłości, a miłość nie zawsze niesie ze sobą namiętność, nieprawdaż?
- Nie jestem zła, głuptasie – mruknęłam, opierając głowę na ramieniu bruneta.
- Ty? Nie jesteś zła, wow, zapiszę… - przycisnął mnie mocniej do siebie – czy twój świat się skończył beze mnie przez miesiąc?
- Tak… - pociągnęłam sztucznie nosem – umarłam.
- Ty? Silna, mądra, wesoła laska? – chciał zamknąć okno, dlatego mnie puścił.
- Zostaw – rzuciłam – po prostu, dajmy sobie spokój, okej? – przytaknął, odetchnęłam więc głęboko, siadając na skraju łóżka. Chłopak poszedł w moje ślady – jestem zmęczona…
- Źle zrobię, mówiąc, że widać? – zmierzył mnie wzrokiem i objął ramieniem. Potrzebowałam jego obecności, tak bardzo, bardzo, bardzo!
- Zachowujemy się jak para – wyszeptałam, chcąc odpłynąć.
- Wiesz? – uciął kładąc się na posłaniu – walić to – pociągnął mnie za sobą.
Później? Mówił coś jeszcze, ale już nie słuchałam. Znalazłam się w krainie mlekiem i miodem płynącej, przemierzając lepszy świat. Świat snów. On chyba również odpłynął, w przeciwieństwie do wiatru, szalejącego na zewnątrz. Wpadał do pomieszczenia notorycznie. Momentami okalał nasze wykończone, ale szczęśliwe twarze, aż w końcu szarpnął łodygę czerwonej róży. Pognała za zawieją, jednak nie była na tyle lekka, by móc błądzić po świecie z wichurą. Jedynie płatki kwiatu wyrwały się z „niewoli”, odlatując we wszystkie strony świata, a to co zostało, lunęło w kałużę – nagie.
*~*
Jesienne liście nie miały prawa bytu tylko w jednym ogródku i nieciężko się domyślić, że chodziło o ogródek pani Thomas. Jeśli choćby jeden się w nim znalazł, Pani Thomas paliła go swoim laserowym wzrokiem, tak samo jak spaliła naszą lotkę. Teraz nie mieliśmy już żadnej, ponieważ trzy znalazły się na dachu, dwie zabrali starsi chłopacy, a ta ostatnia przeleciała przez płot do zakazanego ogrodu. Naprawdę nie mieliśmy co ze sobą zrobić, dlatego wyciągnęliśmy z szopki leżaki, opalając się w polarowych bluzach. Ciocia Vicky mówiła, że jeśli ci ciepło na słońcu, to znaczy się opalasz, a nam było po prostu gorąco. Wpatrywaliśmy się wręcz z pasją w rozdrażnioną panią Thomas, która próbowała pozbyć się pojedynczych listków z ogródka i od czasu do czasu staraliśmy się tłumić śmiech. Staruszka potykała się o Jeffersona, który biegał między jej nogami, rozwalając kupki, które udało jej się zgrabić.
- Myślisz, że ja też kiedyś tak będę? – zapytałam, biorąc Babunię – mojego czarnorudego kota – na kolana.
- Będziesz jak? – zainteresował się Zayn.
- Będę taka okrutna, jak ona – kot zaczął mruczeć, dlatego bardziej przyłożyłam się do drapania zwierzaka za uszami.
- Nie, bo nie jesteś wampirem – zaśmiał się chłopiec, jakby jego słowa były czyś oczywistym.
- No tak, ale… Ale będę taka samotna i stara, i pomarszczona? – oblizałam owiane usta, skupiając pięćdziesiąt procent swojej uwagi na pieszczotach dla Babuni.
- A ja? – rzucił wręcz z oburzeniem.
- Ty ożenisz się Angeliną Jolie, albo z Laurel, a ja będę sama – kot domagał się głaskania, ponieważ wtedy patrzyłam już tylko na Zayna.
- Z Angeliną to tylko do gazet, a Laurel dla formalności, przecież wiesz, że to ty jesteś Moją – Jedyną – Żoną – Naprawdę – zrobił znaczącą minę.
- No wiem, wiem, ale…
- Co znowu – Zayn wywrócił oczami – baby zawsze mają jakieś problemy.
- Będziesz mnie zawsze kochał? – domagałam się odpowiedzi natychmiastowej, jednak on milczał – Zaynie, o czym myślisz?
- Cicho, liczę – wydął wargi i oglądał swoje palce w skupieniu.
- Co liczysz?
- Ile jeszcze do wiosny – znów mruknął, jakby to była najoczywistrza oczywistość.
- Ale czemu?
- Bo taktemu – jęknął – pobierzemy się – dodał po chwili, a ja zmarszczyłam czoło – pobierzemy się wiosną.
*ZNPM - Zespół Napięcie Przedmiesiączkowego 

*~*

Witam Was kochani pod rozdziałem trzecim. Mamy już nowy rok i mam nadzieję, że będzie dla Was udany, czego z całego serduszka życzę! To tak na początek. Teraz do rozdziału. Mam nadzieję, że przypadł do gustu, wiem, nie ma w nim Harry'ego, w następnym też będzie go mało, albo w ogóle, jeszcze tego nie przemyślałam, ale te rozdziały są koniecznie, ponieważ później sam Harry. Bez przerwy, obiecuję, że będziecie miały gościa bardziej dosyć niż Crystal, jeśli to w ogóle możliwe. Ogólnie nie martwcie się moimi nieobecnościami. Nie znoszę komentować nic z mobilnego, notabene tylko na mobilnym czytam. Także no... Obiecuję wszystko ponadrabiać. Dziękuję za ostatni wzrost liczby wyświetleń, mam nadzieję, że zdobyłam kilku anonimowych czytelników... No. To by było na tyle.
Dodatkowo założyłam konto na twitterze @typowe_ff, więc zapraszam na poczytanie moich tweetów ;) 
JEŚLI TO CZYTASZ, ZOSTAW PO SOBIE CHOCIAŻ ":)", CHCĘ WIEDZIEĆ ILU MAM CZYTELNIKÓW :)
Na sam koniec rzucę jeszcze spoilerem z rozdziału czwartego:
"- Wymoczka, gdzie tak pędzisz? – odezwał się Tomlinson, a z jego twarzy nie schodził szeroki uśmiech. Wymoczka, pff, dobre sobie! Nazywał mnie tak ponieważ poznaliśmy się w niefortunnej sytuacji, kiedy to cała mokra próbowałam zabić wzrokiem jego najlepszego przyjaciela."

JESZCZE RAZ POZDRAWIAM I SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!
@YourLittleBoo1 // @typowe_ff
 
[Mały Zaaaaayn, #fangirlmode]

Obserwatorzy

..

Chrome Pointer